Pasch wszedł do budynku, w ruinie, który stanowił zaledwie część przedwojennego kompleksu.
Rosjanie, stali przed wejściem. Leniwi, palili papierosy, w burłackich czapkach, niektórzy o rysach
Kałmuckich, obcy, nieobliczalni, przybyli z stepów Azji, o których śniło się w koszmarach sennych,
w kronikach filmowych, gdzie masa barbarzyńców, na koniach, przy wozach, najeżdża, Europę,
białą jak grecki marmur..Pan Pasch otrzepał spodnie. W korytarzu stały meble, niektóre
porozwalane, zdekompletowane. Jednak dopiero od dwóch tygodni, urząd działał.
Spojrzał, na swoją sekretarkę, Herminę. Nie wie, że za kilka dni, zabiorą ją na przesłuchanie, z
którego nie wróci. Nie wie, że będzie musiał, robić rzeczy, o których by nie pomyślał, że będzie
kiedykolwiek do nich zdolny.
Oto, odwrotna strona rzeczy. Jej, druga strona jak odwrotna strona monety. Oto, świat, jaki
nadszedł. Patrzy, na biurko zawalone papierami , i mapami. Niedawno…Ale,jak to dziwnie brzmi.
Poniemieckie. Odbyło się ledwie kilka godzin, temu zebranie, narada, rosyjskich zarządców. W tym
jego gabinecie. Oczywiście, nie brał w nim udziału, jest tylko urzędnikiem, który ma spełniać
polecenia komendanta miasta. W powietrzu unosi się nikły zapach papierosów, rosyjskiego tytoniu
i wódki.
Komendant obiecał, że niedługo się przeniesie, na wzgórze do dzielnicy willowej.
Parę dni.
„Urząd, musi działać-oświadczył- a wy, jesteście za to odpowiedzialni. Własnym gardłem
odpowiadacie. Tu, zarząd wojskowy,bo wojna trwa. Coś, nie tak i wiecie co będzie.”
„Tak , panie komendancie-odpowiada”.
Mimowolnie się pręży, jak wojskowy. Komendant ogląda to z rozbawieniem. Podchodzi do niego.
„Stare nawyki, co panie Pasch?”.
Hermina. Blada, jak śnieg blondynka. Nie, opowiada, co ją spotkało zaraz na początku. Tylko jej
ojca zastrzelili, ale oszczędzili matkę i rodzeństwo. Nikt, nie zadaje, zbytecznych pytań , nikt
niczemu się, nie dziwi.
Ma, sporządzić, inwentarz miasta, ruchomości i nieruchomości. Na dworcu, czekają pod uzbrojoną strażą,
rzeczy, które zostaną wywiezione, jak tylko uruchomią dworzec. Na razie pociąg dojeżdża tylko do
jednej z podmiejskich wsi.
Mówi i czyta w obu, językach, a ma do czynienia z dokumentacją oczywiście w języku
niemieckim.
Nic, dziwnego.
To, było do stycznia niemieckie miasto.
Na zewnątrz mróz ścina padłe ciała, ludzi, koni, zwierząt. W ruinach, w piwnicach, na
poddaszach , w załomach ulic. Dzięki, temu fetor nie zatruwa powietrza i nie grozi zaraza. Póki, co.
Ale, niedługo mogą nadejść roztopy. Trzeba się spieszyć. Zmarłych chowa się w dołach zasypanych
wapnem. Nikt ,nie stawia tam tabliczek ,ani nie oznacza niczym miejsca pochówku. To, bez
znaczenia. Zmarli to ci, którzy odeszli w długich kolumnach, zanim dotarła tutaj armia. Śnieg,
zatarł ślady odwrotu, most i jeden i drugi został zburzony. Miasto, przypomina, bruzdę wyrytą w
świeżo zaoranej ziemi.
Oraczem, były czołgi, artyleria, lotnictwo, miny przeciwpiechotne. Przeorana ziemia, wydaję
zapach spalenizny.
Miny wciaż wybuchają, a saperzy, nie nadążają z oznaczaniem miejsc w które nie wolno
wchodzić, zresztą szabrowników to nie zraża. Nie spieszą się też, zbytnio. Tak więc, co i rusz
gdzieś wybuchają miny, głęboko w ruinach, ludzie giną, ludzie? Myśli, o tych, którzy chciwie,
rzucają się na pozostawiony majątek, rozszarpując, czego nie zdążą zarekwirować. O, ile nie
uprzedzą ich Rosjanie, gdyż zwycięska armia ma pierwszeństwo.
Kolumny rozprutych wozów przy drogach. Ludzie, rozkładający się a raczej czekający w
zastygłych groteskowych pozach na odwilż. Chmary wron i kruków.Nie, dawniej jak wczoraj wyszedł na spacer, i nieopodal magistratu, ujrzał na obrzeżach,
magistratu, naprzeciw w ruinach zwłoki kobiety, mężczyzny i ich dwojga dzieci. Jasnowłosego
chłopca, i jego siostry. Kim, byli? Niemcami? Polakami? Tuziemcami? Ani tymi ani tymi?
Słyszał pogłoski o tym, że w zagrożone, nie sprawdzone, zgliszcza, gdzie szabrownicy
spodziewają się znaleźć, coś cennego zaganiani, są Niemcy. Na, niech idą, sobaki mówią Rosjanie.
On, sam drżał, kiedy przed dowódcą , komendantem miasta, musiał się zameldować i podać swoje
imię, i nazwisko.
Wysoki, ogorzały Rosjanin, lekko kościste policzki, oczy czarne, świdrujące, z kilkudniowym
zarostem.
Czy, ty Niemiec, spytał? Nazwisko, powtórz.
Powtórzył. Zanim stało dwóch z pepeszami w tych płaszczach, wytartych, łatanych, niektórzy
uzupełniali garderobę zdobycznymi niemieckimi pancerkami, butami ściąganymi z trupów jeszcze
ciepłych, lub kazali ściągać jeszcze żywycm, zanim ich rozwalili.
Widział, taką scenę. Kilku niemieckich żołnierzy, wyciągniętych gdzieś z jakiegoś gniazda, gdzie
się zaszyli, zamiast uciec, czekali chyba na kontrnatarcie, powrót Furhrera.
Ustawili,ich pod ścianą, każąc przedtem zdjąć buty, i kurtki, spodnie, do bielizny.
Stali, na mrozie, nogi sino fioletowe, para unosiła się z oddechami, jak konie. Długo tak, nie stali ,
nie męczyli się, któryś z dowódców, okazał się litościwy i zastrzelili ich. Szybka, prędka śmierć,
można powiedzieć elegancka.
Podobno, po wkroczeniu już Rosjanie spalili z radości z powodu zwycięstwa miotaczami ognia
kilka kamienic w centrum. Tutaj, wszystko znienawidzone, obce, napisy w języku ,,Germańców”.
Kiedy wysiadł z pociągu, musiał się przesiąść na wóz. Do, miasta jeszcze nie szło dojechać, tory
wysadzone, mosty także, w tym kolejowy. Jego rodzina, na Pomorzu on, sam dostał skierowanie,
świstek papieru, że ma się udać do miasta, jako tymczasowy pracownik administracji i rozpocząć
organizację administracyjną.
Dlaczego on?
Pracował w ratuszu. Znaleźli ich, tam wraz kilkoma innymi rodzinami.
Nie, mogli się ewakuować, ponieważ byli potrzebni, a gdy już można było, nie było jak. Miasto
było okrążone.
Płonęła starówka i przedmieścia.
Piekło.
Nie, byli pewni co z nimi, będzie, krążyły straszne opowieści. Wyszli na powierzchnię z
uniesionymi rękami.
I pan Schlatze i inni. Pozostawili mundury, niemieckie mundury zakopane, ukryte. Nie, było teraz
nic, gorszego niż znaleźć się w pozycji, kogoś kto był żołnierzem. Cywili też, nikt nie oszczędzał.
Jak powiedział, pewien Sowiet. Jak, tu rozróżnić, mój przyjacielu? Tamtego wieczora, przyszli do
gmachu i urządzili sobie popijawę, w gabinetach. Niedługo, potem przyprowadzili,kilka Niemek z
lazaretu, gdzie spędzono tych, którzy nie zdążyli, lub nie chcieli uciekać. Podobno, dla ich
bezpieczeństwa. Stał,i patrzył na wszystko. Podawał, jak lokaj, wódkę.
„Mają tańczyć, przetłumacz”. Usłyszał.
Rosjanie nie mówili ani po polsku ani po niemiecku, ale był zawsze z nimi, pewien polak,
upodobali go sobie, niski cherlawy, znał rosyjski i przekładał. Prawdę mówiąc, szybko zaczął
rozumieć, co mówią. To, nie było skomplikowane. „Wódka, wieprzowina, diengi, złoto”. Jedna , z
nich zaczęła krzyczeć, wtedy niski , wąsaty Rosjanin, podszedł włożył jej lufę pistoletu w usta,
wybijając zęby, drugą ręką chwycił za włosy.
„Przestań się, kurwo drzeć”.
Nie,posłuchała. Strzelił. Zwłoki wywalili przez okno na dziedziniec.
Plamę przykryli dywanem.
Na ścianie, lśniła świeża, mokra plama od strzępów mózgu. Rano , sprzątaczka ,oczywiście,Niemka, zmyję ją nie bez trudności, ponieważ brak jest środków czystości.
Jedynymi zapasami,jakimi dysponują są, kostki szarego mydła, znalezione w byłych koszarach i
w szpitalu wojskowym.
Rosjanie przytaszczyli zdobyczny patefon, ale płyty które, były były z niemieckimi piosenkami.
Pod koniec, libacji jeden z Rosjan wstał i oświadczył, że teraz rozstrzela patefon. Zrobił, to.
Herminy nie było, przyszła, gdyż wiedziała, że Rosjanie urzędują. Zresztą udało, się załatwić dla niej
glejt, od komendanta, dla niezbędnych miastu urzędników. Nie, chroniło, jej to-rzecz, jasna, była
Niemką. Ale, przynajmniej zwiększało szanse, że uniknie najgorszego.
Szabrownicy.
Wychudłe, gorączkowe, rozognione twarze. Wynurzają się z ciemności, szarpią za rękaw.
Samowolnie, się osiedlają zajmują mieszkania, i kamienice, a potem przychodzą, podając swój
adres. Jeszcze niemieckie nazwy ulic. Nowi, mieszkańcy, może przejezdni tylko. Nikt nad tym
(jeszcze), nie ma kontroli, nikt nie prowadzi rejestru. Wielu, posiada broń, na wozach, w piwnicach,
za pazuchą. Szybciej teraz strzelają, niż pytają. Nie, wiadomo kto gorszy. Najbezpieczniej , jest
teraz poza miastem na wsi. Niektóre wsie, całe obsadzone, z jednego transportu. Jak przyjechali
tak, się rozeszli.
Cóż mogą przyjść i spalić chatę, a kto , nieważne. Niemcy, Rosjanie, Polacy, szabrownicy,
partyzanci, tacy co udają kogoś, ale nie wiadomo, kogo i skąd wiatr ich tu, zawiał. Lądują na tej
ziemi, która stała się nagle niczym konkretnym, czymś bez kształtu, na murach wiszą plakaty, że to
Polska. Nic, tutaj jeszcze pewnego, nie wiadomo w którą stronę, los rzuci kości.
Najbezpieczniej jest na wsi, jeśli się ma sąsiadów co, się ich zna, ale jeszcze gorzej jest zwłaszcza
nocą poruszać się w mieście, nieoświetlonymi ulicami, które zalega gruz, a fronty wyburzonych,
popalonych budynków, grożą, co i rusz, że coś się obsunie, zawali, spadnie na głowę. Za każdego
załomu , coś może wyskoczyć, cień lub człowiek. Jeśli się usłyszy, dźwięk przeładowanego
automatu, najlepiej zastygnąć w bezruchu. Rosjanie zwłaszcza wieczorami , strzelają do
wszystkiego co się rusza. Tak pijani, są jeszcze gorsi. Strzelają w ciemność dla zabawy.
Po ulicach hula ostry wiatr. Zimny do szpiku kości.
Pan Pasch myśli, siedząc za biurkiem wsparłszy głowę, o ręce. Rodzina została, tam nad morzem.
Tamtego dnia wezwali go, do brzydkiego zeszpeconego farbą olejną, pomieszczenia. W środku,
stała szafa z zegarem, fotel, krzesła o zniszczonych oparciach, zza okna dobiegały z dziedzińca,
głosy komend. „Pojedziesz tam, tu wskazanie na mapie”. „ Tu,masz papier na podróż”. „Co, z moją
rodziną?”. Zza okna dobiega krótka kanonada. Na dziedzińcu, po krótkiej rozprawie, przesłuchaniu,
lub omijając zbędne formalności wieszano na postawionej prowizorycznej szubienicy.
Ta, jednak była odświętna, spędzano okoliczną ludność i rzecz miała być, pokazowo,
przeprowadzona.
Na, dziedzińcu, natomiast rozstrzeliwano bez zbędnego zachodu, i oprawy. „Słyszysz, jak państwo
obchodzi się, z tymi, którzy nie zasługują na nic, lepszego”. „A, wy chyba chcecie
zasłużyć?”.”Rodzina, to później, później…!”. „Tam, macie się możliwość zasłużyć, dla nowego
porządku panie Pasch”.”Ja, was bym rozstrzelał, mówi, on nagle wyciągając w jego stronę szyję,
wraz z głową. Zionie od niego nieprzetrawiony, dobrze spirytus. Robią, na maszynkach, naftowych.
„Ale, mam dyspozycję”. „Zorganizować, administrację, przywrócić, porządek. A wy, urzędnik
wiecie, najlepiej, jak to zrobić”. Zerka w papiery. „Nic,do was nie mam póki co,ale
pamiętajcie…”. W tym tkwi groźba. Gdyby, chodziło tylko o niego. Milczy. W końcu, porusza
ustami i słyszy własny głos. „Oczywiście, panie lejtnancie”. Między jego kwestią i odpowiedzią,
rozległa pauza jest, wypełniana słowami tłumacza.
W uszach szum, gdy wychodzi od ciśnienia krwi, uderzającej teraz do głowy, jak nagle
rozszumiały potok.